Zdecydowana większość dzieci chce być samodzielna od najmłodszych lat. W ludzkiej naturze leży jednak skłonność do wygody. Dziecko łatwo przyzwyczaja się do tego, że ktoś robi coś za nie. Sam fakt, że mogłoby przejąć część odpowiedzialności nie wystarczy. Drugą stroną medalu jest to, czy ja jako rodzic jestem gotowa na samodzielność moich dzieci. Czy mam wystarczająco dużo determinacji, żeby zachęcić je do poszerzania swoich umiejętności i pozwalać im działać. Czy potrafię pogodzić się z faktem, że nie będę im cały czas tak mocno potrzebna. A nawet, że w pewnym momencie to ja będę bardziej potrzebowała ich, niż one mnie.
Nigdy nie jest za późno.
Moje działania koncentruję na tym, żeby dzieci potrafiły wziąć odpowiedzialność za siebie i swoje życie. Żeby poszły w świat i odważnie, ale z poszanowaniem innych realizowały swoje plany i marzenia. Myślę, że wielu rodziców stawia sobie podobny cel, trochę gorzej z jego realizacją tu i teraz. Zwłaszcza w sytuacjach, kiedy zależy mi na sprawnym załatwieniu spraw i chwili wytchnienia.
Pierwsze oznaki samodzielności budzą się w dziecku już około 8-12 miesięcy. Łatwo jednak (zwłaszcza przy pierwszym dziecku) przegapić te subtelne sygnały. Z jednej strony to jeszcze taki bezradny i słodki maluszek, że aż miło jest wszystkim wokół dziecka się zająć. Z drugiej strony (częściej przy kolejnym dziecku) nie mam czasu na zabawę w wybieranie ubrań, czy samodzielne jedzenie – sama zrobię to przecież szybciej, lepiej i bez zbędnego bałaganu.
Czy jeśli przegapiłam u mojego pierworodnego te pierwsze sygnały samodzielności, to jestem skazana już na rodzicielską porażkę? Czy moje dziecko nigdy nie wyprowadzi się z domu, a ja do końca życia będę mu gotować, prać i umawiać go na spotkania z kolegami? Na szczęście nie jest aż tak źle. Odkopanie w dziecku jego naturalnej chęci do samodzielności może zająć trochę czasu, ale jest to jak najbardziej realne.
Jak pomóc dziecku rozwijać samodzielność?
Mam kilka sprawdzonych z moimi pociechami sposobów, które sprawiają, że dzieci chętnie przejmują kontrolę nad sobą i swoim bezpośrednim otoczeniem. Przede wszystkim staram pamiętać, się o tym, że przykład idzie z góry. Dzieci najwięcej uczą się przez obserwację. Jeśli wiec sam rodzic prezentuje postawę wyuczonej bezradności, w najdrobniejszych sprawach wyręcza się małżonkiem, rodziną lub dziećmi, to naprawdę trudno oczekiwać, że dzieci będą zachowywać się inaczej.
Wsłuchuję się w potrzeby dziecka i reaguję na nie.
Od tego wszystko się u mnie zaczyna. To taki wstęp do tego, żeby dziecko poczuło potrzebę bycia samodzielnym. Dopiero w momencie, gdy jestem nastawiona na słuchanie i obserwowanie mojego dziecka oraz aktywne reagowanie na jego potrzeby (zarówno te podstawowe fizjologiczne, jak i emocjonalne, intelektualne i duchowe) stwarzam mu bezpieczne otoczenie, w którym nie boi się oderwać od maminej nogi. Jest naturalnie bardziej chętne do podejmowania coraz to nowych wyzwań i stopniowego przejmowania kontroli nad swoim życiem.
Pozwalam dzieciom na podejmowanie samodzielnych decyzji.
Oczywiście adekwatnie do wieku i sytuacji w jakiej się znajdują. Są sprawy, które nie podlegają dyskusji, ale w każdym wieku można znaleźć takie obszary, w których dziecko może decydować samo o sobie. Jednym z przykładów może być wybór ubrania. Pilnuję, żeby dzieci w szafach miały ubrania odpowiednie do pory roku, pasujące do siebie (każde z każdym) i nie burzące mojego poczucia estetyki.
W takich okolicznościach, każdy ich wybór jest dla mnie akceptowalny, a dzieci mają poczucie, że w pełni kontrolują kwestie wyboru tego, co na siebie założą. Nawet dwuletnia Hania ma swoje preferencje i najchętniej cały czas nosiłaby koszulkę z małpą, ale gdy nie ma jej na półce zadowoli się tygrysem, albo królikiem.
Innym obszarem, w którym oddaję decyzje w ręce dzieci to zarządzanie ich czasem w ramach wyznaczonych ram. Dotyczy to przede wszystkim dzieci starszych. W ciągu dnia są stałe punkty takie jak posiłki, czas nauki ze mną, czy wyjazdy na zajęcia sportowe, a pomiędzy jest czas na naukę własną, pomoc w domu i zabawę. Ustalamy wspólnie, co w danym dniu i tygodniu jest do zrobienia i dzieci dalej sobie ten czas organizują.
Są dni, kiedy już o godz. 11 mają za sobą naukę, a do południa skończoną pomoc w domu i resztę dnia błogo spędzają na swoich ulubionych zajęciach – czytaniu, zabawie na dworze, graniu, dzierganiu, gotowaniu czy innych robótkach. A są też dni, że wracają o 19 z treningu i po kolacji dokańczają jeszcze swoje zadania, a swobodnej zabawie mogą tylko pomarzyć. Uczą się w ten sposób, że kij ma dwa końce. Konsekwencją rozpraszania się, odwlekania i robienia rzeczy w żółwim tempie jest potem brak czasu na inne ciekawsze zajęcia.
Sami też decydują czym poza nauką chcą się zajmować. Oczekuję jednak pewnego minimum konsekwencji podejmowanych przez nich decyzji. Gdy Dominik z Moniką poprosili, że chcą trenować brazylijskie jujitsu, umówiliśmy się, że będą chodzić na treningi co najmniej trzy miesiące i po tym czasie podejmą decyzje czy będę kontynuować treningi czy rezygnują.
Pozwalam dzieciom działać i robić samodzielnie rzeczy, które już potrafią.
Opanowanie pewnych umiejętności, takich jak ubieranie, mycie się, jedzenie, dbanie o porządek w swoich rzeczach, czy pomoc w domu wymagają czasu. A nawet jak już czegoś się dziecko nauczy, to potrzebuje regularnych ćwiczeń, nierzadko wspólnie z rodzicem. Dla mnie oznacza to potrzebę poświęcenia sporej ilości czasu. Czasu, którego nie mam zbyt wiele. Nie rzadko odczuwam pokusę, żeby wyręczyć dziecko, bo będzie szybciej i mniej się przy tym nabałagani. Takie podejście jest jednak krótkowzroczne. Zainwestowanie mojego czasu tu i teraz odciąży mnie mocno w przyszłości.
Jednym z lepszych przykładów jest samodzielne jedzenie. Oznacza to przeważnie pół roku do roku bałaganu i sprzątania po każdym posiłku. Jednak niezwykłą zaletą jest fakt, że mogę jeść razem ze wszystkimi, a nie najpierw karmić dziecko, a jak już wszyscy się najedzą na szybko dojadać swój zimny obiad. W efekcie mniej więcej dwulatek siedzi z nami przy stole i całkiem sprawnie radzi sobie ze wszystkim co ma na talerzu.
Samospełniające się przepowiednie.
Przy wdrażaniu w życie powyższych zasad staram się pamiętać o tym, że każde dziecko jest inne. Jedno aż rwie się do samodzielności, inne potrzebuje stałej zachęty i wsparcia ze strony rodzica. Jedno lubi być samo ze sobą i robić rzeczy po swojemu, inne woli być w towarzystwie i potrzebuje pokierowania.
Często same narzucają się pewne określenia – ten jest bałaganiarzem, a ten nie potrafi usiedzieć w miejscu, ten się ociąga, a ten jest nietowarzyski… Takie stwierdzenia, zwłaszcza jeśli wypowiadane są przy dziecku mają ogromną moc sprawczą. Dziecko dostosowuje swoje zachowanie do obrazka jaki mu rysujemy. Co więcej sami tak mocno wierzymy w to co mówimy, że w zachowaniu dziecka wyłapujemy te elementy, które utwierdzają nas w naszym przekonaniu, a nie zauważamy tych pokazujących zupełnie inny obraz dziecka.
Mogłabym na przykład powiedzieć, że mój najstarszy syn to bałaganiarz i grzebuła, wiecznie się rozprasza i nie kończy powierzonych mu zadań bez ponaglania i przypominania. I owszem w wielu sytuacjach, zwłaszcza tych na których mi bardzo zależy tak jest. Jednak nie mogę odmówić mu determinacji, skupienia i uporządkowania, gdy zabiera się za budowanie skomplikowanego zestawu klocków, albo gdy chce nauczyć się nowej gry i godzinami studiuje zasady i opracowuje strategię prowadzenia rozgrywki.
Każdemu dziecku daję szansę na rozwinięcie różnorodnych umiejętności i staram się nie obciążać go moimi czy innych przekonaniami na jego temat. Zachęcam i mobilizuję do ciągłego uczenia się i wychodzenia ze strefy komfortu. To pomoże im w przyszłości odnaleźć się w prawdziwym świecie.