Blog Ani Kozery
Być rodzicem i nie zwariować.

Rodzice  /  18-12-2018  /  Ania Kozera

Być rodzicem i nie zwariować.

Od ponad dwunastu lat jestem mamą. Obecnie czwórki dzieci, zaraz piątki. 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, bez urlopu wypoczynkowego, czy chorobowego. To duża odpowiedzialność, wiele obowiązków i długoterminowe zobowiązanie. Tak wybrałam i trwam w tej decyzji. Właściwie to nie ma już odwrotu. Jedyne, co mogę zrobić to jak najlepiej wypełnić moją misję i czerpać z tej kopalni miłości, radości i satysfakcji.

Patrzę jak dzieci rosną, uczą się nowych rzeczy, osiągają kolejne poziomy samodzielności i serce mi rośnie, gdy uświadamiam sobie jak duży wpływ mam na to wszystko. Miłość, jaką obdarzają mnie dzieci jest bezwarunkowa. Dla nich zawsze jestem najpiękniejsza, najukochańsza i najpotrzebniejsza. Czy osiągam sukcesy, czy porażki, czy mam dobry czy zły humor, czy czuję się dobrze czy źle – nieważne. One kochają mnie w każdych okolicznościach.

Punkt wyjścia.

Czy rodzicielstwo bywa trudne? Tak. Czy mam czasami ochotę uciec z domu? Tak. Czy mimo to uważam, że warto być rodzicem? Jak najbardziej. Czy można jakoś sobie pomóc w tej trudnej drodze? Tak myślę.

Dla mnie ważny jest punkt wyjścia. Z moich życiowych fundamentów jasno wynika, że to ja jestem odpowiedzialna za wychowanie moich dzieci. Staram się już na starcie stworzyć warunki, w których czuję się komfortowo i mam przekonanie, że to, co robię ma sens. Razem z Kubą wypracowałam przez lata zestaw założeń, które niezwykle ułatwiają mi i jemu stawianie czoła codziennym wyzwaniom w byciu rodzicem.

Jeden głos.

To podstawa. Wspólnie z Kubą ustalam, w jaki sposób będziemy wychowywać nasze dzieci i jestem w tym konsekwentna. Pilnuję, żeby komunikat do dzieci był spójny. Nie straszę dzieci „złym tatą”, który wróci z pracy. Po prostu wiem, że Kuba będzie trzymał moją stronę. Dzieci już nauczyły się, że jeśli jedno z nas podejmie decyzję, to nie ma sensu z tą samą sprawą iść do drugiego. Jednym z pierwszych pytań będzie „A co na to mama/tata?”.

Zdarzają się sytuacje, że jedno z nas pozwoli dzieciom na coś, czego akurat drugie by nie chciało lub zachowa się w sposób, z którym duga osoba się nie zgadza. W takich momentach nie podważamy swoich decyzji w obecności dzieci. Czekamy na odpowiednią chwilę, żeby na osobności wyjaśnić wątpliwości i ustalić wspólny plan działania na przyszłość.

To naprawdę ułatwia codzienne funkcjonowanie. Odpadają mi wszelkie próby rozgrywania spraw między mną, Kubą i dziećmi. Nie ma głupiego rywalizowania o względy dzieci, przekupstwa, zabawy w złego i dobrego rodzica, czy obawy, że coś wyjdzie na jaw. Zyskujemy na tym wszyscy.

Pełne zaufanie.

Naturalną konsekwencją tego, że razem z Kubą mówimy do dzieci wspólnym głosem jest wzajemne zaufanie i między nami, i w relacji z dziećmi. Nie ukrywamy przed sobą trudnych spraw. Z mojego repertuaru automatycznie wypada groźba w postaci „bo powiem tacie…”. Dzieci o tym wiedzą i myślę, że dla nich też tak jest łatwiej, bo nie czują się zastraszane czy manipulowane. Gdy zrobią coś nie tak, muszą stawić czoła i mi, i Kubie. To może wydawać się trudne, ale daje im poczucie, że mogą oprzeć się zarówno na mnie, jak i na tacie we wszystkich trudnych sprawach.

Zaufanie u dzieci zdobywam przede wszystkim dzięki dotrzymywaniu słowa. Pilnuję, żeby nie obiecywać rzeczy, z których nie będę mogła się wywiązać. Mówiąc krótko nie rzucam słów na wiatr. Jeśli jakaś sprawa wymaga ode mnie przemyślenia, wolę odpowiedzieć dziecku, że potrzebuje czasu na podjęcie decyzji i umawiam się np., do kiedy dam mu odpowiedź.

Najpierw rodzice potem dzieci.

Jedną z ważniejszych rzeczy, jaką mogę dać moim dzieciom jest miłość i udana relacja między mną i Kubą. Dlatego dbam o to, by mieć czas nie tylko dla dzieci, ale też dla męża. Powiem nawet mocniej – relacja z Kubą jest dla mnie ważniejsza niż z dziećmi. To jego wybrałam na życiowego partnera, a dzieci są z nami tylko przez część naszego życia. Takie postawienie sprawy jest jednak z korzyścią dla nas wszystkich – szczęśliwi rodzice to szczęśliwe dzieci.

Gdy jest czas, że coś między nami nie gra od razu odbija się to na dzieciach. Mam mniejszą cierpliwość, zły humor, a nawet podświadomie nieraz rozładowuje moje negatywne emocje na nich, bo są akurat najbliżej. Wychodzę z założenia, że jeśli nie zadbam w pierwszej kolejności o małżeństwo, to moja droga, jako rodzica będzie mocno pod górkę.

Jest czas dla rodziców i jest czas dla dzieci.

Postawienie małżeństwa na pierwszym miejscu nie oznacza jednak, że dzieci nie są ważne. Czas rodzinny oraz czas dedykowany dla każdego dziecka to element mojego planu na każdy tydzień. Szukam jak najwięcej okazji do tego by być razem z Kubą i dziećmi.

Wspólne posiłki to jeden z naturalnych momentów, by być razem i dzielić się swoimi sprawami. W ciągu tygodnia jemy przynajmniej wspólną kolację. W ciągu dnia, choć bez Kuby też zbieram dzieci przy wspólnym stole. Poza tym razem dziećmi wykonuję różne domowe obowiązki i bardzo często jest to okazja do niezwykle ciekawych rozmów.

Specjalny czas dla dziecka.

Drugim ważnym elementem jest specjalny czas tylko dla jednego dziecka. W moim przypadku, gdy mam już czwórkę potrzebuję to dość szczegółowo zaplanować. Samo z siebie na pewno by się nie wydarzyło. Ze starszymi dziećmi jest to 1-2 razy w tygodniu. Dla przykładu z Moniką (10l.) raz tygodniu szyjemy na maszynie i robimy internetowy kurs rysunku. Dominik (12l.) woli zagrać ze mną na konsoli lub w jakaś grę planszową.

Dzieci młodsze potrzebują tej szczególnej uwagi każdego dnia. Hania (2l.) jak nie śpi, to przez większą część czasu we wszystkim mi towarzyszy, ale potrzebuje również uwagi tylko dla siebie np. przy wspólnym czytaniu. Z Piotrusiem (5l.) znajduję codziennie ok godziny na wspólne czytanie, naukę matematyki, czy zwykłą zabawę.

Zajęć związanych z nauką dzieci i prowadzeniem domu dla 6 osobowej rodziny jest tak dużo, że często trudno jest mi wygospodarować ten specjalny czas dla każdego dziecka. Warto jednak, bo dzięki temu dzieci czują się ważne i kochane, przez co sprawiają o wiele mniej kłopotów.

Błędy to normalna rzecz.

Dla mnie błędy to naturalny etap w nauce wszystkiego. Koleżanka zwróciła mi jednak uwagę, że moje podejście jest mocno inne od tego, jakie widzi u innych swoich znajomych z dziećmi. U nas nigdy nie ma afery o to, że coś się zbiło, zepsuło czy rozlało. Oczywiście, jeśli był to wypadek przy pracy, a nie złośliwe zachowanie czy efekt ewidentnej głupoty. Nie każę dzieci za błędy, oczekuję jedynie, że poniosą ich naturalne konsekwencje i wyciągną wnioski na przyszłość.

  • Rozlałeś – wymień obrus, zmień ubranie, wytrzyj.
  • Zbiłeś szklankę – załóż buty, pozamiataj i odkurz resztki. 5 szklanka w tym miesiącu? – no cóż dokładasz się z kieszonkowego do nowych.
  • Zepsułeś – wymyśl, co dalej – czy da się naprawić samemu? Czy trzeba znaleźć fachowca? Ile to będzie kosztowało? A może trzeba kupić coś nowego? Gdzie i za ile? A może da się taniej?

W naszej przygodzie z nauką w domu nie stawiam dzieciom ocen. Złe oceny to kara za to, że się czegoś nie wiedziało lub coś źle zrobiło. Nie chcę, żeby dzieci bały się próbować nowych rzeczy, czy odkrywać nowych obszarów wiedzy z obawą, że jak się pomylą to dostaną złą ocenę.

Własny przykład.

O wiele łatwiej jest mi wychowywać dzieci, od kiedy zdałam sobie sprawę jak ogromny wpływ ma to, co robię, a nie to co mówię. Nakazy, zakazy, pouczenia na nic się zdają, jeśli nie potwierdzam tego własnym zachowaniem.

Dzieci są dla mnie lustrem. Gdy zauważam u nich zachowanie, które mi się nie podoba, zastanawiam się w pierwszej kolejności czy sama nie robię podobnie. Zmianę u dzieci zaczynam od siebie i dopiero potem wymagam od nich poprawy.

Bezwarunkowa miłość.

Ostatnim, choć może najważniejszym założeniem jest to, że dzieci potrzebują bezwarunkowej miłości. Zakładam, że każde z nich ma swój basen, który pragnie po brzegi napełnić uwagą i miłością rodziców. Jeśli jest pusty, to w swojej nieporadności może uciekać się do „złego zachowania”, by tylko zwrócić na siebie uwagę – jakąkolwiek. W dziecięcej logice lepiej żeby rodzic się złościł na dziecko, niż w ogóle go nie zauważał.

Doświadczyłam tego wielokrotnie. W dni, w które jest multum spraw na głowie lub pojawiają się nieprzewidziane okoliczności mam wrażenie, że dzieci na złość dokładają mi jeszcze do pieca. Pięcioletni Piotruś nagle przestaje umieć się ubrać, co chwilę czegoś ode mnie potrzebuje, a każde zaproponowane przeze mnie zajecie nudzi go. Starsze dzieci zamiast zgodnie współpracować i pomóc przy młodszych, nie mogą ze sobą wytrzymać i chcą się wyprowadzać z domu. Co z tego, że rano wyjaśnię im sytuację. Jeśli w ich basenach brakuje miłości, żadne logiczne argumenty do nich nie przemówią.

Dlatego zwłaszcza, gdy czeka mnie ciężki dzień zaczynam od tego, by każdemu z dzieci okazać moją miłość na sposób, jaki do niego najlepiej przemawia. By dać im paliwo na przetrwanie tego dnia razem ze mną. Niestety podobnie jak w relacji mężem nie da się tego załatwić raz i mieć z głowy. Codziennie podejmuję wysiłek, by każde z dzieci odczuło, że ich kocham bez względu na to czy są grzeczne czy nie.

 

Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Dowiedz się wiecej Pliki cookies to niewielkie pliki tekstowe przechowywane przez przeglądarkę internetową na urządzeniu użytkownika) m.in. do analizy statystycznej ruchu, dopasowania wyglądu i treści strony do indywidualnych potrzeb użytkownika. Pozostawiając w ustawieniach przeglądarki włączoną obsługę plików cookies wyrażasz zgodę na ich użycie. Jeśli nie zgadzasz się na wykorzystanie plików cookies zmień ustawienia swojej przeglądarki. Akceptuję